Ciekawy artykuł mec. Błażeja Sarzalskiego o pracy i sukcesach klientów przypomniał mi nie tylko historie moich klientów które już częściowo opisałem na blogu ale i zabawną sprawę o kota. Zabawną z perspektywy czasu – bo wówczas wyzwalała krańcowo odmienne emocje. Aby nawiązać do Dnia Kobiet wspomnę, że sprawę prowadziłem na prośbę kobiety – właścicielki rzeczonego kocura.
A było to mniej więcej tak: około półtora roku temu (ech…jak ten czas leci) zadzwoniła do mnie zestresowana pani prezes zarządu jednej ze spółek, którymi się opiekuję. Sama spółka ma siedzibę w północno-wschodniej części naszego kraju (jeśli zaglądasz tu czasem to wiesz, że działam głównie na tzw. ścianie wschodniej). Pani prezes zadzwoniła w sprawie całkowicie prywatnej. Posiadała mianowicie (i mam nadzieję, że nadal posiada) ukochanego a niesfornego kocura, który – jak to kocur – chadzał swoimi drogami. Mieszkała w bloku i miała „sąsiadów z dołu” z którymi można powiedzieć „darła koty” (i ma nadzieję, że ta sytuacja się zmieniła). Pewnego razu poszukując swojego ulubieńca usłyszała jak kocisko szaleje w mieszkaniu sąsiadów. Drzwi do mieszkania sąsiadów były zamknięte i nikt nie odpowiadał na dobijanie się do drzwi. Okazało się, że sąsiedzi wyjechali na kilkudniowy wypoczynek. Przed wyjazdem sąsiadów kot zapewne niepostrzeżenie wśliznął się z klatki schodowej do ich mieszkania – bo nie podejrzewam ich przecież o działanie celowe (wzajemna sąsiedzka niechęć ma przecież swoje granice). Próby bezpośredniego kontaktu z sąsiadami nie przyniosły rezultatu. Dopiero za pośrednictwem policji udało się z nimi nawiązać rozmowę telefoniczną. Na szczęście wypoczywali w kraju – u rodziny. Niestety oświadczyli, że nie zamierzają skracać pobytu, zaś jak kot zdechnie – to będą dochodzić roszczeń od właścicielki rzeczonego zwierza. Policji udało się ich skłonić do przyjazdu i otwarcia mieszkania. Czynność owa odbyła się w obecności zainteresowanych stron – w asyście funkcjonariuszy. Uwolniono kota, obejrzano mieszkanie na okoliczność ewentualnych szkód i spisano protokół – z którego wynikało, że szkód nie ujawniono i właściciele także ich nie zgłaszają.
Do czasu 🙂 Niedługo potem właścicielka dachowca otrzymała oficjalne wezwanie z – reprezentującej sąsiadów kancelarii radcy prawnego – do zapłaty kilku tysięcy złotych – tytułem odszkodowania (rzędu kilkuset złotych) i zadośćuczynienia (reszta).
Na tym etapie – na prośbę właścicielki myszołapa – włączyłem się ja 🙂 Czułem się jak rycerz 🙂
Sprawa była może mało prestiżowa ale jakże emocjonująca 🙂 Rozpocząłem korespondencję z pełnomocnikiem sąsiadów. Przerzucaliśmy się argumentami, szermowaliśmy sentencjami, orzeczeniami, podważaliśmy stanowisko strony przeciwnej a własne podpieraliśmy autorytetem znanych komentatorów 🙂
W końcu z uwagi na mały ciężar gatunkowy a wysoki emocjonalny całej sprawy – zaproponowałem mediację. (Może nie jestem zagorzałym zwolennikiem mediacji czemu dałem wyraz np: tutaj ale w niektórych sprawach, które napędzane są emocjami – jest to dobry sposób na ostudzenie tychże i spojrzenie na sprawę z innej perspektywy. Zresztą niekiedy zawieram ugody o czym czasem wspominam).
Spotkanie mające na celu polubowne rozwiązanie sporu obyło się w Ełku bez mediatora a w obecności pełnomocnika sąsiadów zaś ja uczestniczyłem telefonicznie. Niestety nadal nic nie zapowiadało dojścia do porozumienia.
Poprosiłem pełnomocnika strony przeciwnej o bezpośrednią rozmowę i zwróciłem uwagę na błahy charakter sprawy i koszty ewentualnego procesu, które będą niewspółmiernie wysokie do wartości żądania – a wynik przecież wciąż niepewny. Powiedziałem mu też, że co prawda sprawa ta żadnemu z nas sławy nie przyniesie ale obsługa spółki, w której właścicielka kota pełni funkcję prezesa zarządu, jest tak lukratywna, że w tej konkretnej prywatnej sprawie pani prezes – mimo odległości nas dzielącej ja czy inni prawnicy z mojej kancelarii – z przyjemnością będziemy jeździć na rozprawy „po kosztach” a cały proces potrwa… Nie wiem czy ten ostatni argument podziałał ale kilkanaście minut później została zawarta ugoda na satysfakcjonującą właścicielkę kocura kwotę kilkuset złotych. Ja zaś w jej oczach zostałem bohaterem.
Całego smaczku dodaje okoliczność, że pani prezes – jak sama podkreślała – miała wśród bliskich znajomych – co najmniej kilku mecenasów i to zlokalizowanych bliżej miejsca sporu aniżeli ja, ale każdy z nich bądź wprost odmówił, bądź wymigał się od sprawy w mniej bezpośredni sposób (przypomina mi to w pewnym sensie trochę sprawę opisywaną przez mec. Karolinę Sawicką na blogu prawyprofil.pl). Cóż… można powiedzieć, że takie sytuacje weryfikują więzy koleżeńskie. Ja natomiast zyskałem lojalną klientkę, gdyż jak mnie zapewniła – od tamtej pory ze wszystkimi sprawami prawnymi niezależnie czy będą to zawodowe czy prywatne będzie się zwracać do mnie – bez względu na koszty 🙂
To tyle o kocie.
Dołączam serdeczne życzenia dla wszystkich Kobiet 🙂
P.S.
Na lexmonitor.pl nie ma co prawda bloga tematycznego o aspektach prawnych hodowli kotów ale mecenas Agnieszka Łyp-Chmielewska na blogu psi paragraf porusza problematykę prawną hodowli psów rasowych. Polecam 🙂
{ 6 komentarze… przeczytaj je poniżej albo dodaj swój }
Gratulacje, Panie Mecenasie! Doskonały przykład na to, że w dzisiejszych czasach prawnik korporacyjny może – i powinien – być także prawnikiem rodzinnym, bo tylko takie podejście do wykonywania zawodu gwarantuje Klientom poczucie bezpieczeństwa prawnego. Co oczywiście nie wyklucza sięgania – ale nadal za pośrednictwem prawnika „rodzinnego” do zewnętrznych porad w sprawach związanych ze spacjalistycznymi zagadnieniami. Pozdrawiam serdecznie !
Dzięki 🙂 Dojdzie do tego, że niedługo „sprawa kota” będzie wizytówką mojej kancelarii 🙂 A miałem ją za mało prestiżową 🙂
Ha! Ja prowadziłam sprawę o wydanie królików, i to w apelacji, przed SO w Toruniu 🙂
Można poczytać o tym tutaj:
https://www.temidajestkobieta.pl/2014/05/26/kroliki-w-sadzie/
Tak – takie sprawy są swego rodzaju odskocznią od spraw typowych 🙂
I to w moim rodzinnym Ełku takie historie 🙂 Gratuluję!
Ha, ha 🙂 Nie sądziłem, że sprawa o kota zyska mi takie uznanie 🙂 pzdr 🙂